Szumne Ziarno

minimalistyczny fotoblog by Praktyczny Sandacz

PL | EN

IXUS w świetnej Fotoformie

Data wpisu:
Czas czytania: 26 min
Obejrzyj galerię: Fotoforma '25
← Poprzedni post
Następny post →

Kompaktem bez napinki

Na każde odwiedzane przeze mnie wydarzenie staram się zabierać aparat w nadziei na fajny materiał. Choćby na publikację na Szumne Ziarno, ale często jako pamiątkę lub w ramach treningu fotograficznego. Nie inaczej miało być w przypadku tegorocznego Festiwalu Fotoforma, w którym miałem przyjemność, a przede wszystkim sposobność uczestniczyć. Muszę wam przy tym przyznać, że akurat w tym konkretnym przypadku nosiło to znamiona zabierania drewna do lasu. Wystarczyło spojrzeć na charakter wydarzenia, z pewnością miało przyciągnąć ludzi z aparatami, stąd mój brak zdecydowania co powinienem ze sobą zabrać do tego lasu. Zapas drewna, siekierę, czy kanister benzyny z zapalniczką?

Po prostu Fotoforma
Canon IXUS 285HS

Mam już w swojej naturze tak, że gdy wszyscy skręcają w lewo, ja wybieram drogę w prawo obierając własną drogę. Wbrew głównemu nurtowi, byle nie utonąć w zbitce nieświadomego tłumu. Zabranie ze sobą Nikona D300 wydawało się zbyt oczywiste. Niektórzy fotografowie wstydziliby się mieć taki aparat, z uwagi na jego technologiczną przestarzałość, ale nie o to chodzi o nich, chodzi o mnie i moje zamiary. Jeśli nie lustrzanka, to może film? Mógłbym faktycznie wziąć jakiś aparat ntego typu, na przykład Nikona F65, ale nie miałem pod ręką żadnego filmu wysokoczułego, a bałem się słabego oświetlenia. Dodatkowo, męczyłbym się z manualną Praktyką, która sprawdza się na nieco spokojniejsze okazje. Dostępne opcje wydawały się być raczej ograniczone.

Pamięć o tradycji
Canon IXUS 285HS

I wówczas, ledwo na kilka dni przed pierwszym dniem Fotoformy, najszła mnie pewna refleksja: przecież mam IXUSa… czemu by nie potwierdzić swoich słów wybierając się na branżowe wydarzenie z kilkuletnim kompaktem? Wcale nie takim tanim w momencie premiery, umówmy się, ale bądź co bądź zwykłym kompaktem. Niezobowiązującym, dyskretnym, mieszczącym się w kieszeni. Bez kompleksów i niepotrzebnej napinki. Przecież tak bardzo go zachwalałem w poprzednim opisie, więc co to za różnica czym robię zdjęcia? Długo się nie zastanawiając, wsadziłem baterię do ładowarki, a gdy lampka oznajmiła koniec procesu, schowałem aparat w futerale i wsunąłem go do kieszeni kurtki, tak też byłem gotowy.

Fotoforma na Narodowym

Fotoforma - marka działająca na polskim rynku już od ponad 20 lat. Znana obecnie przede wszystkim jako sklep internetowy ze sprzętem foto-video, przy czym posiada kilka swoich stacjonarnych punktów: fotolab oraz salon sprzedaży w Warszawie, salon we Wrocławiu, punkt odbioru w Bielsku-Białej. Działa również prężnie w przestrzeni internetowej jako medium publicystyczne. Kanał na YouTubie stanowi dobry showcase dla nowinek technologicznych, ale i też wartościowe źródło wiedzy okołofotograficznej. To również pod egidą Fotoformy pan Andrzej Grudzień co dwa tygodnie przeprowadza swoje lajwy, rozmawiając z szeroką gamą fotografów. I co najważniejsze dla niniejszego wpisu, już od trzech lat pod patronatem Fotoformy organizowane jest (nie boję się tego jasno stwierdzić) najlepsze wydarzenie fotograficzne w Polsce. Największe firmy, najbardziej znane postacie w branży, różnorodne panele, produktywne warsztaty, wystawy fotograficzne. Jeśli chcesz zobaczyć co w trawie piszczy, jest to doskonałe miejsce i czas… pomijając, że wydarzenie działo się pod koniec pracującego tygodnia, więc musiałem wziąć dwa dni urlopu wypoczynkowego.

Podobne ujęcie Górskiego wisi przy recepcji na poziomie -1
Canon IXUS 285HS

Stadion Narodowy w Warszawie to ogromny wielofunkcyjny kompleks, który nie służy tylko i wyłącznie wydarzeniom sportowym i muzycznym. Te mają miejsce stosunkowo rzadko, a przecież tak wielki budynek ma koszty utrzymania, jak na siebie zarabia na co dzień? Poza organizacją branżowych wydarzeń, takich jak Festiwal Fotoforma czy przykładowo Międzynarodowe Targi Książki (następna edycja 28-31 maja 2026r.) obiekt jest sam w sobie ciekawym miejscem do odwiedzenia, na jego terenie znajduje się Muzeum PGE Narodowego skupiające się na historii stadionu, minąłem kilka wycieczek szkolnych nastawionych na wizytę. Odbywają się tu również okazjonalne wystawy, jak choćby Wystawa Budowli z Klocków LEGO (można ją oglądać jeszcze do 26 kwietnia 2026r.) czy też wystawa Ikony Motoryzacji (dostępna do 1 marca 2026r.). Zimą na płycie stadionu organizowane jest lodowisko Zimowy Narodowy. Ja sam byłem tu kilka razy na stadionie, co ciekawe nigdy na meczu. Osobiście wolę wydarzenia sportowe na Ł3 i zgoła inną kulturę kibicowską.

Hałas - kameralny kawopój na Saskiej Kępie
Canon IXUS 285HS

Którąkolwiek drogą by nie iść, czy to od stacji PKP, czy od Ronda Waszyngtona, aby wejść na stadion trzeba przejść kawałek drogi. Moja droga pierwszego dnia ponadplanowo wydłużyła się, w poszukiwaniu miejsca z kawą. Mapy Gugla wskazywały ustronne miejsce, do którego ostatecznie wybrałem się w celu uzupełnienia dziennej dawki kofeiny. Drugim powodem, równie ważnym było wykonanie kilku zdjęć testowych, na tak zwaną “rozbiegówkę”. Zaznajomić się z aparatem, wybrać odpowiednie ustawienia, wyostrzyć oko. Zawsze warto coś takiego przeprowadzić przed skoczeniem w wir wydarzeń

Nie patrz na mnie bez kawy
Canon IXUS 285HS

Z IXUSem wśród dzikich obiektywów

Po kawie skierowałem się za strzałkami w kierunku właściwego celu, czyli Festiwalu. Na wejściu punkt 9:20 przytrzymał mnie wąż, wąż składający się z kilku rzędów dusz, grzecznie oczekujących weryfikacji biletu i wejścia na teren wydarzenia. Każdy z nas miał wejściówkę i w związku z tym takie samo prawo wejścia, toteż zadziałała zasada “kto pierwszy ten lepszy”. Tłum sam się wygerulował z pomocą organizatorów, ale wyczuć było lekkie podniecenie, czy też antycypację, co tam fajnego będzie na górze (Festiwal zorganizowany był na dwóch piętrach). W końcu po kilkunastu minutach czekania otrzymałem dumnie złotą opaskę z jednorazowym zapięciem, której nie mogłem zdjąć ani dzisiaj, ani dnia kolejnego (urok kilkudniowych wydarzeń). Zgarnąłem również ładnie złożony informator ze wszystkimi, niezbędnymi informacjami, w tym mapką oraz rozpiską wydarzeń i znalazłem się w środku.

Zestaw obowiązkowy
Canon IXUS 285HS

Gdybym miał skwitować Festiwal Fotoforma w sposób złośliwy, to powiedziałbym, że na wydarzenie przyszli młodzież, emeryci i bezrobotni, i postawiłbym wyraźną kropkę na końcu. W żadnym wypadku nie taki mam cel i ambicje, chciałbym pisać o Fotoformie w samych superlatywach. Trudno nie mieć innych skojarzeń, biorąc pod uwagę końcówkę pracującego tygodnia oraz bardzo duży odsetek osób albo bardzo młodych, albo bardzo starych. Młody to zerwie się ze szkoły, albo ma okienko w czasie wykładów na studiach. Emeryt to wiadomo, raczej ma więcej wolnego czasu niżeli mniej, z definicji. W takim razie, jaki dorosły w sile wieku ma czas przyjść na takie wydarzenie o takiej porze? Ja musiałem wziąć specjalnie urlop, czy wszyscy na etacie zrobili tak samo? Krótka chwila mimowolnego podsłuchiwania rozmów w kolejce po opaskę rzuca nieco szerszy pogląd na sprawę.

Ludzie w branży kreatywnej jeśli mają czas w tygodniu to albo akurat nie mają wtedy zleceń, albo mają swoje biznesy, którymi opiekują się akurat ich pracownicy podczas gdy oni wybrali się w delegację. Jak chociażby ten pan, co narzekał na swojego pomagiera, który chciał sam jeden zarządzić sesją, chyba z wątpliwym skutkiem (niezadowolenie szefa). Albo jak tamci co dyskutowali natemat wypożyczonego obiektywu Canona jak on super sprawdza się na plenerze. I to właśnie odróżnia mnie od branży kreatywnej. Moje życie jest podyktowane przez zupełnie inną działalność zarobkową, a czas jest zupełnie inaczej zorganizowany. Ja fotografem bywam, zazwyczaj urlopowo-weekendowo, nieliczni zaś mają przyjemność być fotografami, albo przynajmniej żyć z fotografów. W każdym razie, na wydarzeniu przeważała bez wątpienia hobbystycznie nastawiona młodzież. Jak to ma w zwyczaju, poruszała się stadnie, grupowo. Jedno za wszystkie, wszystkie za jedno. Większość z aparatami, jeśli nie dedykowanymi, to tymi wbudowanymi w swoje smartne fony. Widziałem też pewne pojedyńcze dusze, które w ustronnych kącikach oddawały się przeglądowi zdjęć, albo innym kreatywnym działaniom jak rysunek na fototablecie (widziałem i takie).

Stoisko dla twórców
Canon IXUS 285HS

Rzecz jasna, pewna część młodzieży stanowiła grupę wolontariuszy pomagających przy organizacji Festiwalu. Byli to m.in. uczniowie Zespołu Szkół Fototechnicznych, znajdującego się przy ul. Spokojnej w Warszawie. Mieli też swoje własne stoisko, przy którym prowadzili aktywny nabór. Zagaiłem rozmowę, przedstawili mi ofertę oraz swoje wrażenia nauki, że fajnie i warto, nawet jak już skończyło się 18 lat. Co prawda, z ich strony padło niefortunne określenie fotografii analogowej, ale oni jeszcze się uczą, trzeba im to wybaczyć. Dobrze, że nie usłyszał tego jeden z nauczycieli, z którym również miałem okoliczność uścisnąć dłoń, on potwierdził wątpliwość analogowej natury fotografii. Niezależnie, jeśli ktoś kiedykolwiek zastanawia się nad kształceniem w tym kierunku, spokojnie postawiłbym na Spokojną. Poznałem już kilku absolwentów tej szkoły i każdy z nich chwalił ją jako jeden z fajniejszych epizodów w życiu, niezależnie czy pracują w zawodzie, czy nie. Gdybym miał świadomość o istnieniu takiej placówki tuż po ukończeniu szkoły, to z chęcią kontynuowałbym tam swoją edukację. Kto wie, może byłbym dzisiaj częścią branży, która ma nieregulowany czas pracy i zarobek.

Spokojna szkoła
Fot. Adrian Grycuk | Wikimedia

Starałem się podejść do każdego ze stoisk i zweryfikować co tam mają ciekawego w zanadrzu. Do pewnych niemożliwością było dopchać się, to te największych marek spod litery C(anon), N(ikon) i S(ony). Miały one swój własny mini-program dla chętnych gapiów. Stoisko Instaxa kusiło swoją błyszczącą ścianką, dosyć popularną wśród tych młodszych. Przy stoisku Hasselblada można było wziąć do łapki ich niezwykle lekki i drogi aparat, prawdopodobnie 907X 50C. Konkretnie nie wiem, gdyż bałem się, że zepsuje i nie wypłacę się. Pentax zwracał na siebie uwagę swoim skromnym Pentaxem 17 na film. Jeśli chodzi o głównego gracza na wydarzeniu, czyli Fotoformę: o ile mnie intuicja nie myli, zorganizowali nie tylko sklep, ale i wypożyczalnie sprzętu, w której można było przetestować to i owo, oczywiście po spełnieniu odpowiednich formalności. Zachęcali również promocjami festiwalowymi, mi w trakcie wydarzenia przyszło kilka takich powiadomień na skrzynkę e-mail. Oczywiście, o tych zabawkach trudno się szczególnie rozpisywać, bo paradoksalnie one nigdy mnie tak naprawdę nie grzały, jak zresztą wiecie. Miałem podobne wrażenie, co po wizycie na giełdzie fotograficznej w Stodole - czy ja naprawdę potrzebuję tych wszystkich rzeczy? Mam lekką stronniczość Nikona, pewną pokusę Sony A7 Mk.II oraz dozę fascynacji sensorem Micro 4/3, ale tylko tyle. Przypominam, że kręciłem się tam z małym kompaktem Canona.

Instax-lajf
Canon IXUS 285HS

Portrety kompaktem

Pewnym zaskoczeniem było dla mnie coś, co mogę nazwać mianem fotograficznego kłusownictwa. Gdziekolwiek sięgnąć okiem, wszyscy mieli aparaty i robili zdjęcia wszystkiemu co popadnie. Stężenie aparatów na metr kwadratowy osiągało wręcz niesłychane poziomy. Co drugi, czy trzeci uczestnik targów miał ze sobą lustrzankę lub bezlusterkowca o równowartości mojego samochodu. Wszyscy robili zdjęcia wszystkiemu, co się rusza i nie rusza. Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się stoiska największych marek, które mogły pozwolić sobie na zaadaptowanie dostępnej przestrzeni na małe stanowisko fotograficzne. Mieli zakontraktowanych modeli i modelki, którzy to dzielnie pozowali w swoich kreacjach. Modeling, podobnie jak aktorstwo, wydaje mi się być jednym z najbardziej eksploatujących psychicznie zajęć, jakie mogą tylko być. Szczególnie, gdy co chwila widzisz przed nosem kilka obiektywów wymierzonych prosto w Ciebie, musisz zachować profesjonalizm i pozostać w roli, to Twoja praca dobrze wyglądać. Nie jest to takie oczywiste 24/7, ja bym tak dłuższy czas nie wyrobił. O tyle miło mi było, że Ci modele nie byli obojętni nawet na taki skromny kompakt, jak mój IXUS. Jeśli pracujecie z modelem/modelką, pamiętajcie o ich komfort i podziękujcie, bo to jest ciężka robota wyglądać dobrze.

Strrraszny Nikon
Canon IXUS 285HS

Od strony prezentacji ciekawe było stanowisko TTartistan. Zorganizowali konkurs fotograficzny, w którym uczestnicy mogli powalczyć o ciekawe nagrody. Wystarczyło wykonać zdjęcie przy wykorzystaniu jednego z obiektywów z oferty TTartisan. Cały stół zastawili tymi obiektywami, na wszelkie możliwe bagnety, wystarczyło tylko podejść i zgłosić chęć udziału. Ja miałem związane ręce, ale i tak postanowiłem podjąć wyzwanie i co jakiś czas kręciłems się w pobliżu ich kramiku i szukałem nietypowego ujęcia. Jedno z nich wyszło mi całkiem-całkiem, chciałem je nawet zgłosić na konkurs, tak dla beki, ale utknąłem na rubryce “jakiego obiektywu użyłeś?”. I co ja miałem napisać, że sieknąłęm zdjęcie reklamujące ich firmę aparatem tak jakby konkurencji? Konkurs dopuszczał tylko zdjęcia zrobione obiektywami TTartisan, złapaliby się tam za głowę zresztą widząc ten szum, jak wiadomo szum jest zły. Oblizałem się tylko smakiem, musiała mi wystarczyć satysfakcja z wykonania artystycznego zdjęcia, które i tak jest ciekawsze niż te wyłonionych laureatów. A mogłem zgarnąć replikę Biotara, jak znalazł do Praktyki…

Inaczej niż wszyscy
Canon IXUS 285HS

Trzeba przyznać, że przy tej okazji udało mi się udowodnić przesłanie pewnej maksymy. “Ręka mistrza więcej znaczy, niż dobry sprzęt w rękach partaczy”. Nigdzie mi jeszcze do miana mistrza, natomiast to moja ręka okazała się w przypadku kilku zdjęć kluczowa. Choćby wtedy, gdy przechodziłem któryś raz z rzędu tą samą alejką, obok tego samego stanowiska. Modelka, która ma moment wytchnienia i akurat nikt nie wpychaj jej obiektywu przed nos, stoi odwrócona. Widzę ujęcie, zamaszysty kapelusz na tle czaszy softboxa, składam się do ujęcia z przyczajki. Nie zdążyłem - zauważyła mnie! Niemniej, po krótkiej interakcji ona stwierdziła, że zapozuje, a ja stwierdziłem, że mogę wykonać IXUSem klasyczny portret. Wszystko trwało dosłownie kilka sekund. Modelka zapozowała, ja ustawiłem zoom, wykadrowałem, poszły dosłownie dwa ujęcia w decydującym momencie. Poniżej macie jedno z nich.

Więcej talentu niż sprzętu
Canon IXUS 285HS

Po powrocie do domu lekko je rozjaśniłem i pociągnąłem tony na wyplutym przez IXUSa jpgu. Oczywiście pewnych kwestii nie przeskoczę i nie osiągnę tej “butikowej” jakości, cokolwiek bym nie zrobił. Ta matryca oraz obiektyw po prostu mają swoje ograniczenia. Nie widać choćby tych drobnych detali w postaci pojedynczych kosmyków włosów i niesamowitej głębi kolorów, które uzyskałbym robiąc te zdjęcia lepszym sprzętem. Można dostrzec również lekki brak ostrości na twarzy (autofokus widocznie zahaczył się na dłoni, to bardziej moje przeoczenie), ale prawdę mówiąc są to nieistotne szczegóły. Jest to bowiem jeden z moich najbardziej satysfakcjonujących portretów, które dotychczas wykonałem. Wiedziałem to już w trakcie ujęcia. Dobra kreacja, dobre oświetlenie, no i spust naciśnięty w punkt, notabene sprzętem, który jest bardzo nieoczywisty. Szczerze pisząc, te wszystkie artefakty dodają temu zdjęciu ponadczasowej niedoskonałości, zdjęcie jest dobre takie jakie wyszło. Udało mi się wykonać jeszcze kilka innych portretów, z podobnym efektem. Niczym nie ustępują zdjęciom wykonanym pełnoprawną lustrzanką, w obydwu przypadkach trzeba ustawić go w odpowiedniej perspektywie.

Stan skupienia
Canon IXUS 285HS

Panele fotograficzne

Wachlarz dostępnych zajęć od samego początku wprawiał w zakłopotanie. Co wybrać, gdzie iść i jak dotrwać do tego, co już wybrałem? Część warsztatowa niestety wiązała się z uprzednim wydatkiem on top wejściówki. Ich tematyka była różnorodna, dotykały zagadnienia niemalże wszystkich rodzajów uprawiania fotografii oraz montażu wideo. Można było też wybrać się na otwarte panele pogadankowe i usłyszeć coś ciekawego na temat perspektyw dla początkujących twórców kontentu, którzy chcą poznać dostępne opcje, jak i artystów poszukujących formy wyrazu. Problemem stanowiło tylko ułożenie sobie kalendarza dnia i konsekwentny trzymania się go.

W pierwszych wersjach line-up można było doszukać się panelu z legendarnym Martinem Parrem, na którym mocno się zagrzałem. Niestety, ostatecznie nie został zorganizowany, a w jego miejsce pojawił się Tim Flach, omawiający fotografię dzikiej fauny (“Evoking Empathy Through Animal Portraiture”). Odpuściłem go sobie, jako że zwierzaki mnie nie bardzo interesują. Jakkolwiek podziwiam fotografów przyrodniczych, to siedzenie w krzakach 6 godzin, aby upolować tę sarnę, czy jelenia nie jest dla mnie i chyba niewiele bym zyskał. Przyznaję, że na pierwszy z upatrzonych przeze mnie paneli, prowadzony o 9:30 przez Jacka Siwko z kanału Niezłe Aparaty nie udało mi się ostatecznie trafić, nad czym trochę ubolewam. Niestety, poranna kawa miała wyższy priorytet, a przebicie się przed początkowy tłum chętnych po opaskę sprawił, że ominęła znaczna część tego spotkania, w efekcie odpuściłem i do dzisiaj nie wiem, czy fotografia faktycznie ma przyszłość. Mogę tylko mieć pewne przypuszczenia bazujące na osobistym doświadczeniu.

Nie trafiłem również na spotkanie autorskie z Chrisem Niedenthalem, ale z nim sprawa miała się nieco inaczej. Jakiś czas temu bardzo intensywnie interesowałem się jego dorobkiem fotograficznym, do tej pory odwiedziłem kilka jego wystaw, mam w kolekcji garść albumów oraz autobiograficzną książkę, wysłuchałem i przeczytałem też kilku wywiadów z jego udziałem m.in. archiwalny wywiad z Fototapetą czy też jeden z najświeższych, przeprowadzony na antenie Radio Nowy Świat. Jego okres pracy reporterskiej z lat ‘70 i ‘80 mam całkiem nieźle obcykany, szczególną sympatię wzbudzają u mnie jego fotografie życia codziennego, m.in. te z nieoficjalnego cyklu “wszystkie świnie Niedenthala” lub też zdjęcie dziewczyny na wrocławskim balkonie (przez lata jej tożsamość owiana była tajemnicą, kilka lat temu po szeroko zakrojonej akcji internautów udało się ustalić jej historię). Krótko pisząc, Niedenthala mam aż po kokardkę, wiem o nim całkiem sporo, a na Fotoformie nigdy nie byłem. Wszystko inne stanowiło dla mnie świeżą nowość, zatem to na tym skupiłem swoją uwagę.

Obiecałem sobie natomiast, że bez wymówek wybiorę się na panel o tajemniczym tytule “Z kolodionem wśród kanibali”. Prowokacyjny, nieoczywisty, wzbudzający emocje i pytania, w dodatku o egzotycznych miejscach, czyli coś w sam raz dla mnie. Przygotował go człowiek, o którym nigdy wcześniej nic nie słyszałem. To był strzał w dziesiątkę.

Kolodion na szkle

Pokrótce, Jan Skwara to podróżnik specjalizujący się w fotografii dokumentalnej, podróżniczej i historycznej. Jego szczególną pasją i projektem dominującym ostatnich kilka wypraw jest technika kolodionowa, czyli tzw. mokrej płyty. Jest to o tyle ciekawe, że kolodion jest odczynnikiem bardzo kłopotliwym w plenerze. Składniki wykorzystywane do jego uzyskania są: a) toksyczne, b) łatwopalne, a nawet c) wybuchowe. Z eterem i etanolem nie ma żartów, może dosłownie rozerwać Cię na kawałki, w dodatku jest podatny na zmiany temperatury oraz wilgotność powietrza, wymaga też szybkiej i precyzyjnej reakcji, mamy 15-20 minut od wykonania zdjęcia do jego wywołania (ciekawych tematu odsyłam przykładowo do opisów aut. Michała Sitkiewicza). I tenże podróżnik nie dość, że podjął się nauki i udoskonalania techniki kolodionowej, to jeszcze wypracował swój własny proces wykorzystywania jej w warunkach wręcz polowych, tam gdzie niekoniecznie jest miło, wygodnie i przyjemnie. Mało powiedzieć, że jego nazwisko zostało wpisane do Księgi Rekordów Guinessa - nikt inny bowiem nie wykonał fotografii mokrym kolodionem tak wysoko. Aby to osiągnąć wspiął się na szczyt Kilimanjaro, niebywała historia. Niemniej, kolodion to tylko jeden z wątków tej opowieści. Jak to było z tymi kanibalami? Czy spotkał ich na szczycie Afryki?

Fotografia techniką kolodionową wykonana na wysokości 5.100 m n.p.m.
Fot. Jan Skwara | Fotopolis

Aghori. Skrajnie ascetyczny odłam hinduizmu, znany z radykalnych praktyk obcowania ze śmiercią. Wierzą, że człowiek jest w stanie osiągnąć stan wyższego bytu jeżeli wyzbędzie się ludzkich słabości. Skoro wszystko jest dziełem Stwórcy, znaczy że jest dobre, a wszystkie ograniczenia i złe rzeczy to pochodna ludzkich słabości, a więc jeśli przestaną zachowywać się jak ludzie, zbliżą się do tego co boskie. M.in. z tego powodu starają się przewyższyć swój strach i pomieszkują sobie na cmentarnych pogorzeliskach, gdzie hinduiści palą zwłoki, czasem medytują sobie na zwłokach. Żyją na skraju społeczeństwa, wierzą o swoich predyspozycjach do uprawiania magii oraz rzucania klątw, oczywiście wykorzystują te umiejętności raczej w dobrym celu. W Indiach są postrzegani jako coś z pogranicza tabu, ludowej legendy oraz osobliwości. Jedzenie ludzkiego mięsa i picie alkoholu (w hinduizmie zakazany) nie jest definiującą ich wartością, natomiast jest to istotna część ich tożsamości. Panel w sporej części skupiał się na przybliżeniu ich światopoglądu, aby zakreślić szerszy kontekst. Pod tym względem, oceniam go jako bardzo wartościowy, wyszedłem z nieco szerszym zrozumieniem Aghori, skąd ich obsesyjne obcowanie ze śmiercią. Widzą w tym klucz do zrozumienia prawdy o świecie. Nie muszę tego sam internalizować i podzielać, rzecz jasna. Pewne granice są po to, aby ich nie przekraczać, ponieważ nie można już się cofnąć.

Obcowanie ze śmiercią
Fot. Jan Skwara

Wszystkie osoby, które zostały uwiecznione techniką kolodionową to wyznawcy Aghori i z każdą Skwara wszedł w interakcję. Musiał, gdyż potrzebował z ich strony bezpośredniego zaangażowania, kolodion wymaga przygotowania i precyzji. Najciekawszym elementem panelu była opowieść o tym, jak w celu wykonania jednego z portretów autor postanowił zostać jednym z uczniów mistrza i zamieszkał w aśramie, medytując i sprzątając obejście, a to tylko jedna z kilku fenomenalnych anegdot, które przytoczył. Efektem jego podróży jest fenomenalny album ze szklaną oprawą (Szklana płyta? Kolodion? Genialne!), którą miałem przyjemność obejrzeć. Zarówno przed, jak i po panelu miałem okazję porozmawiać z samym autorem. Musiałem mu pogratulować bardzo udanego wystąpienia. Opowiedział mi nieco szerzej na temat swoich podróży i prowadzonej działalności. Ciepły człowiek, bardzo skromny jak na swoje osiągnięcia. Prowadzi też kameralne biuro podróży PakujPlecak.pl. Dzięki niemu macie okazję wybrać się na przygodę życia w egzotyczne zakątki świata i poznać je bliska. Niektóre wycieczki są stricte fotograficzne, natomiast wszystkie opierają się na aklimatyzacji i kontaktach z lokalsami. Co prawda, nie zachęcił mnie do wspólnej podróży, on porywa się na warunki, na które ja jestem za wygodny, natomiast ja was serdecznie zachęcam do spróbowania. Więcej o jego przygodach z kolodionem możecie przeczytać w wywiadzie dla serwisu Libertyn.

Aghori pod szkłem
Canon IXUS 285HS

Po prostu Bhutan

Panel z Janem Skwarą okazał się być jedynym, na który trafiłem w czwartek, za co mogę winić bogactwo stoisk i wydarzenia. Dlatego postanowiłem, że piątek poświęcę głównie na panele. Kolodionowe przygody nakręciły mnie na egzotykę i opowieści z dalekich krajów, dlatego kolejnym z paneli miał być przygotowany przez Marcina Arcimowicza, relacjonujący jego wyprawę do Bhutanu.

Bhutan wcale nie jest taki otwarty
Canon IXUS 285HS

Bhutan jest malutkim, ustronnym zakątkiem Himalajów. Mało kto trafia tam z zewnątrz, i duża w tym zasługa lokalnych władz. Do roku 2020 średnia ilość rejestrowanych turystów osiągała okolice 250-300tys i choć w czasie lockdownowym napływ turystów uległ załamaniu, ich liczba wraca do uprzednio notowanych stałych wartości. Pod pretekstem utrzymania niezależności kulturowej i ekologicznej Bhutan wyraźnie kontroluje ilość turystów, i prawdę powiedziawszy nieźle na tym zarabia. Każdy odwiedzający musi zapłacić haracz w postaci opłaty zrównoważonego rozwoju (Sustainable Development Fee), w 2025 roku oscylowała ona w okolicach $100 za dzień. Oczywiście, po uiszczeniu jej stajemy się gośćmi na króla, który na swój koszt zapewnia nam wikt, opierunek i przewodnika. Wyjątkiem są turyści z obywatelstwem Indii, oni na mocy umowy międzynarodowej płacą nieco mniej - 1,200 rupii, czyli coś około 13 dolarów za dzień. Nie zmienia to faktu, że liczba szczęśliwców trafiających do Królestwa Szczęścia (takim mianem określa siebie Królestwo Bhutanu) jest kontrolowana metodami biurokratycznymi. Co więcej, status królewskiego gościa nie zwalnia nas z szeregu zakazów, począwszy od zakazu śmiecenia i palenia papierosów w miejscu publicznym (kara grzywny ok $6) po zakaz krytykowania króla i religii (możliwość oceny jako przestępstwo). Cały czas jesteśmy pod czujnym okiem opiekuna, nie możemy fotografować (groźba konfiskaty aparatu) ani zbaczać z określonych ścieżek. Arcimowicz miał to szczęście, że jako członek ekipy filmowej “Kobiety na krańcu świata” uzyskał wszystkie wymagane pozwolenie dot. dokumentacji swojego wyjazdu. W trakcie pobytu mieli okazję m.in. poznać księżniczkę Bhutanu oraz jej małżonka, podobno spoko ludzie, choć w Bhutanie ich postacie okryte są swoistym kultem i uznaniem. Księżniczka Sonam Choden Dorji jest trochę jak Kate Middleton. Dama z klasą, co tu dużo pisać.

Kobieta w Bhutanie
Fot. Marcin Arcimowicz | National Geographic

Opowieść Arcimowicza przeplatana była autorskimi zdjęciami oraz klimatycznym podkładem dźwiękowym. Gdy opowiadał o wizycie w świątyni lub medytacjach, brzmiały dźwięki mantry. Kiedy opisywał życie codzienne, z głośników wydobywał się szum wiatru i dzwonki, albo intonowanie pieśni ludowych. Sam Arcimowicz stwierdził, że Bhutan wzbudzał w nim podobne wrażenia jak Nepal sprzed 30 lat. Nie miałem okazji trafić do żadnego z tych krajów, ale jakiś czas temu natrafiłem na kanał Nicholasa Eagera, którego minimalistyczne materiały umiliły mi niejeden zimowy wieczór. Rzeczywiście, ujęcia Arcimowicza pokazywały bardzo podobne realia. Bardzo czysto, bardzo surowo, monumentalna przyroda, skromni i uśmiechnięci ludzie, zrelaksowane psy, które łaszą się po drapsanko. Niesiące się echem dzwonki i chorągiewki łopoczące na szumiącym wietrze, chlupot wody. Te psy to jest jakiś ewenement, po prostu siada sobie taki na środku i nikt go nie przepędza, ani on sam myśli o zaczepianiu kogokolwiek. Oglądając filmy Eagera zwróćcie uwagę na himalajskie psy, koty zresztą też. Spanie to chyba ich naczelna rozrywka.

Bhutański kot, ok. 1980r.
Fot. Hannes Grobe | Wikimedia

Wydaje się, że rygorystyczna polityka turystyczna tworzy wokół kraju ambicje do stania się czymś na kształt azjatyckiej Szwajcarii, przy czym większość ludności wiedzie skromne wiejskie, jeśli nie mówić ubogie. Większość kraju jest zalesiona (ustawowy nakaz, nie mniej niż 70% powierzchni kraju), ścieżki są kamieniste, jeżeli w ogóle są, sklepy mięsne wywieszają surowe mięsko na hakach, nikt nie myśli o zamrażarkach, bo i gdzie ją podłączyć? Nie oznacza to, że tym ludziom żyje się tam źle. Są dumni ze swojej odrębności i bardzo przywiązani do swoich tradycji, utarło się, że mężczyźni chodzą w charakterystyczym zestawie ludowym składającym się na luźną szatę i podkolanówki. Po prostu mają inne oczekiwania i z tego mindsetu wynika ich powszechna szczęśliwość. Pytanie, czy Nepal jest mniej szczęśliwym miejscem? Z pewnością jest o wiele bardziej otwartym. A okoliczności natury panują tam podobne. Swoją drogą, zdjęcia które zamieszczam są autorstwa Hannesa Grobe. Jak wynika z informacji na jego temat, do których dotarłem, dyplomowanego geologa, doktora nauk przyrodniczych pracującego w Instytucie im. Alfreda Wegenera – Centrum Helmholtza Badań Polarnych i Morskich. Świetne zdjęcia, te miejsca uwiecznione przez niego prawdopodobnie niewiele się zmieniły w przeciągu ostatnich 50 lat.

Krajobraz Bhutanu, ok. 1980r.
Fot. Hannes Grobe | Wikimedia

Trudno mi to rzetelnie oceniać, niemniej Bhutan wydał mi się być krainą równie niedostępną, co trochę absurdalną. No bo co pomyśleć o intencjonalnie niedostępnym kraju, w którym doba ustawowo kostuje kilkaset dolarów, wsie wygladają tak samo jak 150 lat temu i panuje niezdrowa fascynacja męskimi przyrodzeniami? Ostentacyjne dekorowanie każdej ściany we wsi wizerunkami owłosionego siusiaka z wesołymi oczkami to poziom abstrakcji, którego nie potrafię objąć umysłem. Czy na tym polega sekret szczęścia? Wszystko wskazuje na to, że Bhutańczycy nie widzą w tym nic zdrożnego. Malują je, długie i chude, z czupryną czy bez, a turystom sprzedają zabawne breloczki i statuetki. Może ten dystans pozwala im patrzeć na świat takim, jakim jest. Mnie ten wątek raczej upewnił, że Bhutan to w istocie kraina elitystycznych dziwaków i moja noga raczej nigdy tam nie postąpi (nie stać mnie na to, ani materialnie, ani psychicznie). Może faktycznie czują się szczęśliwsi, ale ja w życiu poszukuję nieco innego porządku świata. Oczywiście, to tylko moja subiektywna ocena, nie chcę nikogo zniechęcać do podróży, bo Bhutan to niezwykłe miejsce, jedyne w swoim rodzaju. Możecie tam pojechać, jeżeli macie w zanadrzu sporo wolnego grosza, a jeśli nie macie, to możecie zacząć od sprzedania lodówki. Podobnie jak Skwara, Arcimowicz również organizuje wyprawy, najbliższa za rok do Bumthang. Jeśli o mnie chodzi, ja ograniczę się do oglądania Himalajów z perspektywy wygodnego fotela i ciepłego kakao.

Fotografia na wariackich papierach?

Z wizerunkiem i poglądami pana Grudnia mam do czynienia średnio dwa razy w miesiącu, przy okazji oglądania wspomnianych transmisji live na kanale Fotoforma. Nic do nich osobiście nie mam, gdyż wachlarz osób, z którymi prowadzi wywiady jest spektakularny i każdy znajdzie tam coś dla siebie, ale bardzo często rozmowy schodzą na tematy około-artystyczne, które mnie nigdy nie pasjonowały, a właśnie o tym traktować miał jego autorski panel. Z drugiej strony, nazwisko Przemysława Jakubczyka stanowiło dla mnie pewną nowość, a tytuł panelu zapowiadał zgrabną kontynuację mojej serii podróżniczych wykładów. Z tego też względu podziękowałem w myślach panu Grudniowi i punkt 11:00 stawiłem się obecny w sali Paryż na panelu pt. “Podróżuj, fotografuj, nie zwariuj – czyli fotograf w podróży.”.

W drodze na panel?
Canon IXUS 285HS

Przemysław Jakubczyk. “Fotograf, podróżnik, szkoleniowiec, od 14 lat codziennie z aparatem w ręku”, cytując jego opis na stronie wydarzenia. Od wielu lat związany zawodowo z firmą OM System (dawniej Olympus). Na początek podstępnie przywitał nas “Dobry wieczór”, aby przełamać lody i złapać naszą uwagę, a potem już poleciało z górki. Cały panel skupiał się na najczęstszych problemach, które stoją przed fotografami pragnącymi wykonać materiał z podróży. Co wziąć, czego nie brać, jak zaplanować to czy tamto. Dlaczego warto mieć kilka różnych checklist na różne wyjazdy, dlaczego warto wiedzieć co jest ciekawego w danej okolicy i jak warto rozmawiać z lokalsami. Krótko pisząc, masa pożytecznych protipów, okraszonych subtelną reklamą głównego sponsora.

Baner promocyjny nowopowstałej marki OM Systems z 2021r.
Źródło: OM System

Trudno ukryć, że jednym z pretekstów panelu było przedstawienie co ciekawego ma do zaoferowania OM System. Tak więc gdzieś pomiędzy analizą wszystkich przypadków, na co należy zwracać uwagę przed, w trakcie i po podróży fotograficznej, co jakiś czas migały przerywniki zagajające czy to zakres dostępnych korpusów, obiektywów, czy też specyfikę konkretnych funkcjonalności. I jakkolwiek na sucho może to brzmieć trochę komerchą, ja osobiście czułem się jak na świetnym stand-upie. Jakubczyk okazał się być fantastycznym gadułą, pełnym energii i charyzmy, ze świetnym portfolio. W pamięci zapadła mi anegdota o jego zdjęciu zgłoszonym na Nikon Comedy Wildlife Awards 2024 i o tym, jak kluczowa okazała się być w jego przypadku dobra znajomość swojego sprzętu. Ponoć na forach internetowych wędkarze nadal dyskutują czy ta ryba to kleń, czy coś zgoła innego…

Nieoczekiwana zamiana miejsc wg Jakubczyka
Fot. Przemysław Jakubczyk | Wildlife Comedy 2024

Na sali dominował wyraźny luz, a Jakubczyk często nabierał rozpędu sypiąc opowiastkami na lewo i prawo. Jeśli coś promował, zawsze było to okraszone osobistym doświadczeniem, a te specyficzne ficzery OM System doskonale pasowały do jego anegdot. Miało to swój wyraz i charakter. Gdy coś pokazywał wartego uwagi, w ruch szły aparaty fotograficzne i telefony. Nic dziwnego, że na koniec panelu sala wybuchła gromkimi brawami, które trwały dłuższą chwilę. Chyba każdy z obecnych osób wyszedł z czymś pozytywnym lub wartościowym. W moim przypadku wielokrotnie podważył moją fundamentalną zasadę fotograficznego minimalizmu, ale miał ku temu solidne argumenty. W głowie urosła mi nawet koncepcja, że kiedyś może sobie sprawię aparat OM System. Ona już kiedyś była, natomiast Jakubczyk dał jej doskonałą pożywkę. Wyszedłem również ze skojarzeniem, że OM System to fajna opcja w przypadku fotografii podróżniczej. Mały, poręczny, przystępny cenowo jak na nowe aparaty, posiada najnowsze wodotryski i ta mała matryca M4/3 wydaje się być zaletą, nie wadą.

Aparat nie do zdarcia?
Źródło: OM System

Odnośnie OM System, w przeciągu czwartkowego dnia miałem okazję wymienić kilka słów z Adrianem Truchtą, który zarządzał niewielkim stanowiskiem tuż obok stanowiska FujiFilm i Instaxa. Zwrócił moją uwagę aparatem, który kilkunastokrotnie naświetlał coś, czego nie byłem w stanie dostrzec, jakby na pusto. Kilkanaście błysków, a na ekranie monitora pokazuje się coś zupełnie innego, zielony liść. Absurd, więc pytam tego Truchtę (wtedy jeszcze nie wiedziałem jak się nazywa), o co chodzi?! Wyjaśnił mi, że najnowsze modele OM System maja opcję tzw. focus stackingu, czyli wykonywania zdjęć makro złożonych z owych, kilkunastu naświetleń z różnym nastawieniem punktu ostrości. Dzięki temu eliminujemy problem ograniczonej głębi, cały liść jest ostry. Niby oczywista, ale jednak magia technologii. Pośmialiśmy się, porozmawialiśmy dalej na tematy makro, jak zaczynał i jak pomocny jest ten focus stacking. Zaprosił mnie na swój piątkowy panel o 14:00, chciałem go wysłuchać, ja niestety ostatecznie wymiękłem. Dwa treściwe panele i poczucie konieczności wrócenia do domu, do bliskiej osoby skłoniły mnie do następującego wniosku: Sandacz widocznie zobaczył już wszystko i czas na powrót. Mogłem siedzieć do oporu, ale nie miałem siły. Niemniej, panowie Jakubczyk i Truchta wzmocnili we mnie świadomość marki OM, w starym Nikoniarzu. Kongratulacje.

Święto fotografii

Uczestnictwo w wydarzeniu Fotoformy na długo pozostanie w mojej pamięci. Było to niewątpliwie bogate doświadczenie. Miałem możliwość posłuchać kilku mądrych rzeczy, porozmawiać z kilkoma ciekawymi osobami. Wiem, że nie skorzystałem ze wszystkiego, ale było to po prostu niewykonalne, na bieżąco musiałem oceniać co jest warte mojego czasu, a z czego zrezygnować. Pokazuje to jedynie nadmiar dostępnych możliwości. Jestem też dumny z moich zdjęć IXUSem. Same w sobie głowy nie urywają, ale kilka z nich potwierdza tylko moją wiarę w ludzkie umiejętności, a nie cudowność technologii. Tak, ona często nam pomaga i prowadzi za rączkę, pozwala wycisnąć maksimum z nadarzającej się okazji, jednakże to MY tworzymy zdjęcie. Pociągnięcie za spust jest często tylko formalnością intensywnej pracy poprzedzającej ruch palca. Choć praca ta dzieje się często w ułamku sekundy, nie należy jej dyskretytować.

Blichtr z bliska
Canon IXUS 285HS

Tegoroczna edycja Festiwalu ponoć jest jeszcze większa, niż rok wcześniej. Ja nie mam możliwości weryfikacji, ale takie są niezależne od siebie opinie, z którymi zetknąłem się i jestem im w stanie wierzyć. To co zobaczyłem wywarło na mnie ogromne wydarzenie, zarówno pod względem różnorodności wydarzeń i treści, jak i samej organizacji. Wszystko sprawiało wrażenie zapiętego na ostatni guzik, nie widziałem chaosu, ani zamieszania. Nawet ta kolejka, na którą natknąłem się przy wejściu nie wydawała się problemem, tylko oznaką ogromnego zainteresowania uczestników. Można zdecydowanie pogratulować właścicielowi sklepu Fotoforma (pozdro dla kumatych, kto wie ten wie), że pod patronatem jego marki zorganizowano coś tak wspaniałego i bogatego w doświadczenia. Mój wpis zaczął się od kilku zdjęć, a przerodził się w pogadankę o dalekich krajach oraz fotografii jakotakiej, a przecież tam było mnóstwo treści dot. portretu, sztuki, wideo, działań komercyjnych. Każdy z was znalazłby coś, co was zainteresowałoby, ja zaś złożyłem relację czystosubiektywną, z mojej perspektywy.

Obiektywnie patrząc
Canon IXUS 285HS

Kolejnym wnioskiem jest to, że fotografia ma przyszłość. Tak, piszę to choć nie usłyszałem tego od Jacka Siwka. Widziałem te wszystkie młode pyszczki, które z zapałem krążyły ze swoimi aparatami szukając tych genialnych ujęć na Insta. Tak, większość z nich traktowała wydarzenie jako okazję do socjalizacji i bycia tam gdzie dzieją się rzeczy, a pewna część miała ewidentny problem z usiedzeniem na jednym miejscu i utrzymaniem skupienia na dłużej niż minutę. To nie jest ani szkoła, ani studia i nikt nie sprawdza obecności, nikt ich tutaj nie zagonił kijkiem i trzeba docenić, że są i interesują się. Nie można odmówić młodym ludziom, że mają zapał i chcą działać kreatywnie w obszarze treści wizualnych. Można nawet stwierdzić, że jest to dla nich niezbędna wiedza w dzisiejszych realiach - jak coś stworzyć, jakimi narzędziami i jeszcze potrafić to umiejętnie zaprezentować. Nie jest to łatwe. A gdzie mogą liznąć tego wszystkiego, jak nie tutaj, na takim wydarzeniu? Wydarzenia branżowe mają na celu nakręcenie koniunktury, ale w przypadku Festiwalu Fotoformy sporo było faktycznej wiedzy i zakresu możliwości. Wejściówki swoje kosztowały, jak na każde tego typu wydarzenie, ale to co człowiek dostawał w zamian przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Z tego względu, zachęcam was do zabezpieczenia garstki swojego czasu i pieniążków w następnym roku, aby móc wybrać się na kolejną edycję Fotoformy. Zdecydowanie warto, może będziemy mieli okazję spotkać się na korytarzu albo jakimś panelu. Do zobaczenia za rok.

← Poprzedni post
Następny post →
← Wstecz ↑ Do góry